Wstajemy o 8 rano bardzo wyspani i właśnie w tej chwili, po napisaniu co nieco, zastanawiam się w jaki sposób mogę dostać kawę… tego organizm potrzebuje do egzystencji i planowania ciężkiego dnia, dzisiaj będziemy tylko z Jose, gdyż zwariowana rodzinka wraca do Sewilli.
Śniadanie mistrzów… kawusię od razu dostałem, całkiem dobrą, siadamy do stołu i widzę tylko kilka gatunków chrupek do mleka i słyszę czy chcę mleko…. Nie powiem, czasami jadam chrupki rozmaite z mlekiem ale wcale nie miałem na to ochoty… Na całe szczęście i chyba widząc nasze nieszczęśliwe miny, Jose zaczął przynosić talarze wypełnione pomidorami, okolicznym ekologicznym serem twarogowym – chyba kozim, papryką… a następnie gorący wieloziarnisty chleb. Oliwą polewamy ciepłą kromkę chleba, rozsmarowujemy, następnie pomidor i zajadamy się tym. Już nie raz mówiłem, że jedzenie w Hiszpanii smakuje inaczej, może klimat i powietrze lub więcej ruchu, ale apetyt nam dopisuje. Nie sklepowe jedzenie z pewnością inaczej smakuje i inaczej pachnie, co powoduje że jemy więcej… talerz chleba zniknął, ale pojawił się kolejny… masakra. Aż wstyd jakie z nas obżartuchy…ale wszystko tak smakuje…
Po najedzeniu się debatujemy nad planem co robić, kiedy i jak oraz czy przedłużamy o jeden dzień wizytę w Casa Gabriela. Zapadła decyzja, że jednak jutro wyruszamy rano dalej, ale dzisiaj chcemy maksymalnie dzień wypełnić. Idziemy z buta na wędrówkę w stronę wodospadów oddalonych o ponoć 30 minut marszu wzdłuż rzeki (w przeciwnym kierunku niż szukaliśmy poprzedniego dnia). Trasa jest bardzo krajobrazowa, wspaniała pogoda, bardzo mało ludzi, a po bokach napotykamy co chwilę stada pasących się owiec – to dla nas miastowych rzadki widok, po kilku lekkich pobłądzeniach docieramy do wodospadów. Jeden jest dosyć wysoko –duży, widoki zapierające dech w piersiach, ale rezygnujemy ze stromego zejścia… jest ślisko a my nie mamy odpowiedniego obuwia i nie podejmujemy ryzyka. Wracamy powoli drogą do miasteczka, w sumie po ponad 2h jesteśmy w Casa Gabriela. Odpoczywamy, rozmawiamy o jutrze i czekamy na obiadek.
Po zjedzeniu sowitych porcji, tak szczerze to nie wiem jak to w sobie mieścimy… fasolowa zupa warzywna… z chlebem a na drugie pieczone chorizo oraz mięso z czarnych świń iberyjskich (REWELACJA!) a wszystko zapijamy finem manzanilla… madre mia !!!
Po lekkim strawieniu wyruszamy na zwiedzanie naszym autkiem wraz z Jose. Jedziemy wysoko w góry, krętymi nie utwardzonymi drogami. Docieramy do rancza znajomego od Jose, gdzie prezentuje nam konie arabskie oraz angielskie cokolwiek to znaczy… Ale nawet dla nas nieznających się na rzeczy – jest to przepiękny widok, chodzimy pomiędzy końmi po pastwisku, możemy ich dotknąć w każdej chwili, Jose specjalnie je trochę przegania, żebyśmy mogli uchwycić piękne zdjęcia koni w ruchu… Pomiędzy końmi dostrzegamy… byka, na pewno to byk a nie krowa, ma duże zakręcone rogi no i fiutka… hmmmm chyba nie będziemy bawić się w korridę ?
Jedziemy dalej w góry, jest coraz trudniej i zaczynamy się martwić o samochód, ze względu na jego zawieszenie… jakoś się udaje. Plan jest taki, że mamy obejrzeć dzikie zwierzęta w miejscach znanych naszemu przewodnikowi, więc nie marudzimy tylko grzecznie za nim idziemy, nagle coś słyszymy… ale to nie ryk jelenia…, to 2 motory i 2 quady zapierdzielają obok nas ze strasznym rykiem…. No i misterny plan się rozleciał jak domek z kart. Wracamy do Casa Gabriala zatrzymując się jeszcze w miejscu, gdzie hodowane są czarne świnie iberyjskie, robimy zdjęcia prosiakom i jedziemy na kolację. Wieczór bardzo bardzo udany, mija na jedzeniu, piciu fino manzanilla i dyskusjach z Jose o życiu. Tak, rozmawiamy z nim niemal 4 godziny po hiszpańsku, rozumiemy większą połowę, a czasami niemal wszystko a czasami prawie nic i wtedy Jose widząc nasze miny pyta comprende ?? Przeczymy kręcąc głowami lub mówiąc no comprendo ? Siedzimy tak niemal do północy, aż wymęczeni gadaniem i myśleniem, kładziemy się spać.